poniedziałek, 5 stycznia 2015

Simone de Beauvoir - partnerka toksyczna

Koszmarnie od pewnego czasu z moim czytelnictwem i obawiam się, że silne postanowienie poprawy niewiele mi da by Was raczyć recenzjami boskich, miłosnych czytadeł. W tych okolicznościach przyrody i rzeczywistości zapoznam Was z tekstem napisanym już jakiś czas temu w zupełnie innym miejscu. A czasem mam wrażenie, że i w zupełnie innym życiu. Rzecz o ciemniej stronie Simone de Beauvoir. No, bez przesady.



Wstaję niestety dość późno, jem niezdrowe rzeczy, a wieczorem trochę sobie piszę. Przypominam sobie też wszystkie tytuły, które ktoś tam kiedyś mi polecał i staram się nadrabiać, dzięki czemu utknęłam z sześćset stronicowym wydaniem listów Simone de Beauvoir, której nazwiska nie potrafię poprawnie wymówić, ale której sylwetkę chętnie  przybliżę, a potem odeślę, by szczegółowego zapoznania się we własnym zakresie. Ta pisarka z Francji (niespodzianka) napisała biblię feministek, której nigdy w całości nie miałam cierpliwości czytać, ale jestem jej bardzo ciekawa po lekturze listów i nie ukrywam, trochę się boje. Bo, że na zdjęciach pani ładna, zadbana, po czterdziestce, z jakimś ptakiem we włosach, kwiecistej spódnicy, a na Wikipedii pewnie napisali, że niezależna, bo dużo podróżowała w latach czterdziestych, sporo też piła i balowała w mieszkaniach u Sartre'a i Camusa, to ok. Feministkom się pewnie podoba, jak na razie. Ale wystarczy jeden list do Nelsona Algrena i dla mnie cała ta prezentacja bierze w łeb. Listy są płaczliwe, nudnawe, monotematyczne, wypełnione zwrotami typu "twoja jedyna żabka myśli o swoim aligatorze", "mój mężu, kocham cię na zawsze" i temu podobnymi cudami. Dodać trzeba, że Algren i de Beauvoir nigdy się nie pobrali, bywały lata, w których ona przesyłała mu jeden list tygodniowo, a on jej jeden rocznie, by się w końcu obrazić na świat, pogrążyć w depresji i, najprościej mówiąc, kopnąć ją w dupę. Z Sartre'm też sprawa nie wyglądała na taką wyzwoloną, bo można, jak się się dobrze poszuka, znaleźć sporo wywiadów, w których de Beauvoir z tego związku się spowiada i z poczuciem przegranej wyznaje, że Sartre'a nie dało się po prostu zaciągnąć do ołtarza. Jakiś mam niesmak po tym czytaniu i wolałabym, żeby tych listów żadna kobieta już nie studiowała zbyt uważnie, bo, nie daj Boże, wpadnie jej do głowy tak pisać lub mówić do mężczyzn. "Drugą płeć", rzeczoną biblię, dorwę niedługo, ale przeczucia mam słabe. A jeśli argumenty tej książki są naprawdę w porządku, to tym bardziej się zdziwię, że kobieta z takim podejściem do życia i związków, mogła napisać dzieło, którym kobiety o totalnie innych poglądach będą się zachwycać.

0 komentarze:

Prześlij komentarz